25 sierpnia 2022r., czwartek
Na koniec października 1998r. stworzyłem małą książeczkę pt. “Z dzienników Pawła Stania”… a teraz wracam do niej pamięcią, bo to był ważny dla mnie czas, w którym powstawały fundamenty tego, kim jestem dzisiaj… Jak to było 30 lat temu? Co sprawiło, że dziś jestem tu, gdzie jestem?
Wybacz, jeśli zawieje nudą…
z dzienników
Pawła Stania
WPROWADZENIE
Ta mała książeczka to nie jest fikcja literacka. To fragment mojego życia. Fragment związany z poszukiwaniem i odnajdywaniem sensu życia, powołania, życiowej drogi.
Jednocześnie jest to historia założenia szkoły, której pełna nazwa brzmi dziś (1998r.) Niepubliczne Medyczne Studium Terapii Zajęciowej. O początkach tej szkoły można by napisać kilkadziesiąt historii – kilkadziesiąt historii ludzi, których losy splotły się z nią.
Oto jedna z nich.
PROLOG – o sobie samym
Nazywam się Paweł Stań. W VI ’93 r. zdałem egzamin dojrzałości w Technikum Elektronicznym.
Byłem przeciętnym uczniem. Moja średnia prawie zawsze wahała się między 3,5 a 4 . Zwykły, szary człowieczek niczym nie wyróżniający się, ginący gdzieś w tłumie tysiąca innych. Nieśmiały, żyjący marzeniami, zamknięty w swoim własnym świecie, do którego nawet najbliżsi mieli ograniczony dostęp. Idealista. Zawsze kontrolujący siebie i to, co się dzieje. Nie zdradzający swoich uczuć. Przyjmujący postawę obserwatora. A pod maską obojętności — wrażliwy i marzący o wielkiej miłości. Ja – w wieku 20 lat.
Kończąc technikum nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Zdobyty zawód niespecjalnie mnie pasjonował. W ogóle nie miałem chyba żadnej pasji (może z wyjątkiem literatury SF i fantasy, które pasjami czytałem). To sprawiło, że poszedłem za głosem tłumu i zdawałem na Politechnikę, na Zarządzanie i Marketing. Ale nie dostałem się, więc po najmniejszej linii oporu złożyłem papiery na wydział Elektryczny.
W październiku zaczęły się studia. Fizyka, zadania „z prądem”, całki… Początkowo uczyłem się pilnie, chodziłem na wszystkie zajęcia. Później pomału zacząłem odpuszczać sobie niektóre zajęcia, wykłady.
Pewnego razu jechałem autobusem i przyglądałem się twarzom ludzi, pasażerów. Ich rysy wydawały mi się takie ostre, zmęczone, bez radości. Jakby to nie byli ludzie, ale maszyny. Pamiętam, że bardzo mnie to zdziwiło – nigdy wcześniej nie zwracałem na to uwagi i gdzieś we mnie zrodziło się wtedy pytanie: dlaczego oni tak strasznie wyglądają?
Później częściej zwracałem uwagę na to, co dzieje się dookoła. Przyglądałem się ludziom, aż znalazłem odpowiedź:
“Oni nie są szczęśliwi! Wyglądają tak smutno, bo życie nie daje im radości! Wyglądają tak smutno, bo zapomnieli co to radość. Zapomnieli co to znaczy cieszyć się!”
Następny przełomowy dzień w moim życiu przyszedł pewnego jesiennego, zimnego i pochmurnego ranka. Obudziłem się wtedy i pomyślałem o moich studiach, o przyszłym zawodzie, pracy i zadałem sobie pytanie:
“A co będzie, jeśli za 20 lat obudzę się i stwierdzę, że nie jestem szczęśliwy? że jak ci ludzie w autobusie stwierdzę, że robię coś, czego nie kocham? czy chcę przez najbliższych 20 lat pracować z urządzeniami?…”
W Wigilię ’93 roku podjąłem ostateczną decyzję o rezygnacji ze studiów na Politechnice.
Łatwo jest podejmować decyzje kiedy wie się, czego się chce. Ja zamieniłem drogę, którą szedłem przez ostatnich pięć lat, na Drogę zupełnie mi nieznaną. Nie miałem pojęcia dokąd mnie doprowadzi. Ale wiedziałem jedno – poprzedni kierunek nie był dobry dla mnie. Zamieniłem Drogę-Do-Nikąd na Drogę-Nie-Wiadomo-Dokąd.
Kiedy to robiłem, kiedy podejmowałem życiowe decyzje, mogłem odczuć na sobie jaki wpływ mają moje działania na najbliższe, otaczające mnie osoby.
Dawali mi dobre rady, tłumaczyli, wskazywali, zachęcali do powrotu na „pewną i właściwą Drogę”. Właściwą dlatego, że pewną. Nie rozumieli, że ja już podjąłem decyzję. A może wiedzieli. Może wydawało im się, że wiedzą lepiej, co jest dla mnie dobre. Może wydawało im się, że robią dla mnie coś dobrego, a ja wtedy potrzebowałem wsparcia, akceptacji, potwierdzenia, że to moja decyzja, że ją szanują i są ze mną bez względu na wszystko.
Później zrozumiałem, że ludzie czują się bezpieczniej, gdy mogą wszystko sklasyfikować, przewidzieć, wytłumaczyć, gdy nic nie wychyla się poza określone ramy. Wzajemnie się szufladkujemy. Boimy się nieznanego, które dotyczy nas i nie chcemy patrzeć jak inni stają przed nieznanym. Cały czas dążymy do utrzymania status quo.
Nie będę opisywał ile nasłuchałem się o rozsądku, ile razy najbliższe mi osoby namawiały mnie do powrotu na studia… Ale ja wiedziałem czego nie chcę. Postanowiłem zdawać na psychologię. Jednak moja wiedza z biologii była poniżej poziomu szkoły podstawowej, a głos rozsądku podpowiadał, że prędzej dostanę się na pedagogikę.
I w tym momencie mogę rozpocząć właściwą historię szkoły, dzięki której zacząłem zmieniać swoje życie.
1 – SŁUP
Gdyby ktoś mnie zapytał: jaki jest początek tej szkoły?, to powiedziałbym, że zaczęła się od słupa.
W lipcu ’94 roku nie miałem pojęcia, że istnieje ktoś taki jak Marek Taran. A gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że będę kończył Medyczne Studium Terapii Zajęciowej, to pewnie bym go wyśmiał.
Ale wtedy nie było mi wesoło. Właśnie oblałem egzaminy na pedagogikę i zastanawiałem się, co ze sobą zrobić, gdy mój wzrok spoczął na słupie. Na zwykłej, szarej latarni z odpadającymi kawałkami rdzy. Wyróżniał ją tylko jeden szczegół – plakat informujący o naborze do Międzynarodowego College’u Twórczości.
Pomyślałem, że skoro nie dostałem się na pedagogikę, to pewnie jest dla mnie coś lepszego. A szkoła przedstawiała się naprawdę imponująco.
Jej założycielem był Józef Onoszko. Zbierając o niej informacje dowiedziałem się, że było kilka specjalizacji: m.in. aktorska, dziennikarska, marketingu i reklamy, psychotroniczna, psychologiczno-socjologiczna. Aktorstwa miał uczyć Leon Niemczyk, astrologii – Leszek Weres, psychografologii i pozawerbalnych metod poznawania człowieka – Dariusz Tarczyński. Sale wykładowe były przy ulicy Traugutta 12, w Grand Hotelu i jeszcze w Telexie (to kawiarenka nad pocztą przy Tuwima). Tego wszystkiego dowiedziałem się na kursie przygotowawczym.
Zajęcia prowadził m.in. Dariusz Tarczyński. Mówił o grafologii i poznawaniu ludzi z wyglądu. Jeżeli ktoś odsłania swoje czoło, to chce aby podziwiano jego intelekt. Jeżeli dziewczyna podkreśla swoje oczy, to może oznaczać, że chce podkreślić swoją tajemniczość, chce być tajemnicza. Jeżeli podkreśla usta, to pragnie więcej uczucia – tego jej brakuje, itd.
Obok mnie siedziała wtedy dziewczyna, która miała właśnie pomalowane usta. Później była przerwa, a po przerwie szminka zniknęła. Nic nie powiedziałem.
Szkoła miała być bezpłatna, albo raczej bezgotówkowa, gdyż mieliśmy mieć zapewnioną pracę i odpracowywać czesne. Wnosiliśmy tylko opłatę za kurs przygotowawczy i wpisowe: 600 tys. i 1,2 mln. (jeszcze stare pieniądze). Wybrałem psychotronikę.
2 – MCT
Nauka w College’u nie rozpoczęła się jak wszędzie 1 IX, ale dopiero 5 o godz. 10:50. W sali konferencyjnej Grand Hotelu paliły się kadzidełka. Dzień i godzina rozpoczęcia były specjalnie dobrane ze względu na korzystny układ gwiazd. (Później dowiedziałem się, że niektórym rodzicom pachniało to sektą.)
I tego dnia miał swój wykład Marek Taran. O bezpłatności naszej szkoły wyraził się tak: „wasza nauka jest bezpłatna w takim stopniu, w jakim sami potraficie na nią zarobić”.
Mieliśmy z nim socjologię – i tu sięgnęliśmy korzeni życia. Dla mnie, człowieka, który poszukiwał swojej Drogi, sensu życia, zasad wg których mógłby żyć, ten wykład był totalnym trzęsieniem ziemi. Ledwie wróciłem z dekadenckiego materializmu do swoistej, przez siebie wypracowanej, parachrześcijańskiej koncepcji Boga, a już zostałem postawiony przed różnego rodzaju inkarnacjami, karmami itp. sprawami. Oczywiście spotykałem się już wcześniej z tymi pojęciami, tylko na bardziej jarmarcznym poziomie. Teraz miałem okazję spojrzeć na inne kultury z zupełnie innej strony, a przy nich chrześcijaństwo ze swoją wiarą w diabła wyglądało jak zabawa w piaskownicy. Kiedy już myślałem, że odnalazłem sens życia – Markowi skutecznie udało się zburzyć, zamieszać i wywrócić do góry nogami cały, tak pieczołowicie przeze mnie budowany, mój system etyczny.
Z jednej strony to było straszne – nagle znalazłem się na środku morza bez żadnego punktu oparcia, targany falami chaosu przypływającymi nie wiadomo skąd i płynącymi nie wiadomo dokąd. Z drugiej strony otworzył się przede mną Nowy Świat – świat fascynacji religiami, świętymi księgami, regresem…
Pragnąłem wiedzieć.
Jednocześnie zdałem sobie sprawę z tego, jak uboga jest moja wiedza i jak nieświadome życie. (To zabrzmiało trochę tak, jakbym odnalazł jedyną, właściwą drogę. Jakbym trafił do jakiejś sekty. A chodzi mi jedynie o to, że żyję, że żyjemy wg zasad, których nie rozumiemy. Robimy coś nie zdając sobie sprawy z tego, czemu to służy. A gdy tak robimy, to nawet jeśli nasze działanie nazwiemy religią, to jest ono zabobonem.)
Po tych zajęciach utworzyła się grupka sympatyków Marka. Chodzili za nim m.in. Witek, Agata, Sebastian i Emil. Mimo że fascynowało mnie to, co mówił – mój dotychczasowy wzorzec życia sprawiał, że podchodziłem do tego sceptycznie i z dystansem. Musiałem stworzyć nowy fundament etyczny mojego życia.
***
Nauka rozpoczęła się piątego września, a ósmego zaczęły się pierwsze zgrzyty.
Byłem w WKU (Wojskowa Komenda Uzupełnień) zanieść zaświadczenie ze szkoły, a tu okazało się, że szkoła nie ma statusu prawnego. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co się dzieje, bo spokojnie przyjąłem skierowanie na komisję lekarską, na 10 października, i wezwanie po odbiór karty powołania na 14 X.
Tego dnia na zajęcia przyszła jeszcze Aneta. Była w Kuratorium, a tam powiedziano jej, że nawet w Jeleniej Górze szkoła zarejestrowana jest jako… kurs. (Podobno byliśmy filią tamtej szkoły-nieszkoły). W tym momencie nie tylko mi „szczęka opadła”. Atmosfera zrobiła się ciężka i zajęcia nie toczyły się już dalej – czekaliśmy na Józefa.
W końcu przyszedł z Darkiem. No i wytłumaczyli nam, że szkoła jest jednak normalnie zarejestrowana jako szkoła niepubliczna, „tylko Kuratorium łódzkie nie chce jej zarejestrować, bo… jest w nim za dużo ZChN-u, za dużo kościoła”.
Dziś (1998) tylko uśmiecham się na samą myśl o tym, jak łatwo pozwoliliśmy, pozwoliłem manipulować swoimi nastrojami. Jaki byłem łatwowierny, jak wierzyłem nie faktom, ale słowom. Ludzie już chyba mają taką naturalną skłonność do dostrzegania tego, co chcą widzieć, a nie tego, co jest, a co nie pasuje do ich wizji rzeczywistości.
***
Sprawa ze szkołą chwilowo się wyjaśniła. Przyćmiewały ją zajęcia i wykładowcy, którzy byli świetni (jak dla mnie przynajmniej niektórzy). Za to zrodził się nowy problem – pieniądze. Mieliśmy odrabiać czesne, więc zaproponowano nam… akwizycję. Amway i Amexim. Totalny odlot. A w rezultacie znalazłem się z kilkoma osobami w Estradzie Łódzkiej. Miałem sprzedawać bilety na koncert Basi Trzetrzelewskiej – dwie stówy, co było kwotą niebagatelną, jak na tamte czasy. Rozwieszaliśmy więc z Gosią plakaty po szkołach (z jej numerem telefonu), a cała historia skończyła się dla mnie sprzedażą biletów w liczbie… zero. Bo tak naprawdę, to nie chciałem tego robić (nie jestem dobrym akwizytorem). Oddałem bilety po tygodniu.
Później były jeszcze robione listy dla ludzi, którzy chcieliby sprzątać w różnych sklepach, biurach… Zapisałem się i ja.
***
Koniec września był czasem coraz szybszej zmiany nastrojów, które raz po raz oscylowały między radosnym zachwytem nad zajęciami, a pesymizmem jeśli chodzi o sprawy formalne.
Byłem kolejny raz w wojsku z zaświadczeniem jeleniogórskim. Nie dali mi odroczenia, ale zyskałem dwa miesiące na:
1) zarejestrowanie szkoły, lub
2) zameldowanie się w Jeleniej Górze, lub
3) zmianę szkoły.
Amway’a nie sprzedawaliśmy.
Dariusz wściekał się na nas za to, że jesteśmy tak mało ambitni, że wszyscy chcą tylko sprzątać, i że najlepsza z nas wszystkich jest czterdziestoletnia kobieta i co my w ogóle robimy w tej szkole! Za to Józef ćwiczył z nami różne scenki ze sprzedażą…
Nastroje były pesymistyczne. Dziewczyny myślały o zmianie szkoły – a to był dopiero koniec pierwszego miesiąca !
Zaczęły krążyć różne „wiadomości” na temat Józefa. „Mówiło się”, że miał kandydować na prezydenta. Założył własna partię – „Wulkan” – zrzeszającą ludzi związanych z psychotroniką, którzy mieli oddziaływać na społeczeństwo, aby na niego głosowali. Był również współzałożycielem Studium Psychotroniki (obecnie Radiestezji, 1998), ale wyrzucili go stamtąd. Podobno przez pieniądze.
(1998, Miło jest powspominać tamte dni. Czasami kręcę z niedowierzaniem głową, gdy pomyślę, że uczestniczyłem w takich wydarzeniach, gdy pomyślę, jaki człowiek może być naiwny.
W czerwcu tego roku (1998) widziałem Józefa na Forum Inicjatyw Pozarządowych i miałem mieszane uczucia widząc, że ma prowadzić seminarium na temat reformy edukacji. Ale cóż, trzeba przyznać, że głowę do pomysłów to facet ma… a my byliśmy eksperymentem pedagogicznym… niekontrolowanym.)
Dariusz z kolei prowadził zajęcia z „poznawania człowieka z wyglądu”. Uczyliśmy się rozpoznawać „co w kim siedzi” na podstawie tego jak się ubiera, czesze, jakie ozdoby nosi. To było ciekawe. Z jednej strony. Bo z drugiej to było trochę dołujące. Raz mi się tylko zdarzyło, że zacząłem polemizować z jego analizą mojej osoby. Później już tego nie robiłem.
***
Pod koniec września odrabiałem czesne sprzątając nasze szkolne sale na Traugutta 12. Przychodziłem z reguły przed zajęciami i robiłem porządki: zamiatałem, zmywałem podłogę, a w poniedziałki zwykle wyrzucałem butelki po libacji.
Pracowałem tak chyba ze trzy tygodnie. Zrezygnowałem. Dowiedziałem się, że „moją” posadę zaproponowano komuś innemu, że nie wywiązuję się ze swoich obowiązków. Było mi tyko przykro, że dowiadywałem się tego od osób trzecich, a nikt nie powiedział mi tego wprost.
W połowie października zdobywałem już pieniądze w inny sposób. Zbliżało się Święto Zmarłych, więc wzięliśmy się z Krzysiem za sprzedaż zniczy. Nie były to kokosy, zwłaszcza na początku, ale nie straciliśmy na tym.
***
Półtora miesiąca szkoły dało nam sporo wiedzy, ćwiczenia dały nam trochę umiejętności. Czasami posługiwaliśmy się nimi mówiąc innym jacy są, jakie mogą mieć problemy. Informowaliśmy, bawiliśmy się, popisywaliśmy… To była psychologia praktyczna Dariusza.
Pamiętam jak pojechaliśmy raz z Krzysiem do Zgierza, do kumpeli z kursu tańca. Opisywaliśmy dziewczyny z wyglądu, jeszcze wzięliśmy daty i godziny urodzenia – do horoskopu…
Kiedy wracaliśmy, Krzyś stwierdził, że wypadliśmy w ich oczach jak półbogowie. Spytałem dlaczego, a on, że „starsi i takie magiczne rzeczy…”. Półbogowie i samarasa – mieliśmy ze sobą wino.
***
Dyrektorka kierowała szkołą, ale szarą eminencją był Józef – on kierował dyrektorką. A w listopadzie już nie mieliśmy dyrektorki – odchodziła żegnając się z nami ze łzami w oczach.
Gdy chaos w szkole stawał się coraz większy, postanowiliśmy ją odwiedzić. Oczywiście nie całą grupą – tylko kilka osób. Zapytaliśmy ja o powód jej odejścia, o to, co się naprawdę dzieje w naszej szkole.
No i dowiedzieliśmy się, że Kuratorium już dawno odesłało papiery – szkoła nie będzie zarejestrowana. Odeszła, bo nie chciała nas oszukiwać. Najciekawsze jest to, że równocześnie Józef z Dariuszem cały czas karmili nas bajeczkami o przewodach wentylacyjnych – kominiarzu i straży pożarnej – jak to będzie zrobione, to już muszą zarejestrować szkołę.
***
Ludzie nie płacili czesnego – przede wszystkim inne wydziały – więc Józef wymyślił, że przechodzimy na „rozliczenia wydziałowe”. To miało coś zmienić.
A z kasą to było tak, że z egzaminu i wpisowego miało jej starczyć na opłacenie wykładowców do połowy października. A pieniędzy nie było już we wrześniu i nikt nie wiedział co się z nią stało. Tylko zbieracze butelek mieli niezły zarobek po wyjściu z bramy na Traugutta 12.
***
Najciekawsze i najbardziej rozwijające wykłady, wg mnie, prowadził Marek Taran. Połączenie socjologii, etyki, religioznawstwa. Zajęcia, które najbardziej lubiłem, i które pozwalały na bardziej holistyczne spojrzenie na świat i życie. To były zajęcia, które uświadamiały mi przynajmniej część z tych rzeczy, obok których najczęściej przechodziłem obojętnie, bo ich po prostu nie dostrzegałem. Jakkolwiek moje status quo zostało na początku zburzone, tak teraz powstawało nowe status quo, które czeka na kolejne poprawki.
16 listopada Marek chciał nas pożegnać. To miały być ostatnie zajęcia. Za październik nie dostał (jeszcze) pieniędzy i nie widział perspektyw na ich otrzymanie.
Nie chcieliśmy, żeby tak po prostu urwał swoje wykłady. Mi były wtedy potrzebne. I nie tylko mi. Jeszcze tego samego dnia zebraliśmy połowę pieniędzy, jakie Marek powinien dostać od Józefa.
Dni naszej szkoły były już policzone – jednocześnie Witek zaczął mówić o założeniu nowej szkoły przy jakiejś fundacji.
***
29 listopada mieliśmy Andrzejki. Totalna klapa – mało ludzi, a ci, co byli, rozeszli się na pizzę.
Za to Józef przeszedł samego siebie. Przedstawił nam nowego dyrektora i poinformował o podpisaniu umowy o współpracy Leader Clubu (założyciela MCT) z Akademią Parapsychologii na Litwie. Umowa dawała wyłączność LC na terenie Polski, a my mięliśmy uprzywilejowaną pozycję. Nawet nie pamiętam na co była ta wyłączność i dlaczego byliśmy tak uprzywilejowani. Wszystko to było grubymi nićmi szyte i tak doniosłe w porównaniu z tym, co wiedzieliśmy, że aż groteskowe.
Chciało mi się śmiać… Chciałem już ostatecznie zrezygnować z nauki w tej szkole, ale…
Józef sam ogłosił grudzień miesiącem przerwy. Tłumaczył to koniecznością podpisania nowych umów (naszych) ze szkołą, rozmów indywidualnych z dyrektorem, znalezienia odpowiednich prac dla uczniów… ale przede wszystkim należało przeczekać zły okres koniunkcji Jowisza do Plutona w kwadracie do Marsa w Lwie.
Nie tylko ja chciałem już rezygnować, a Józef sam sobie wbił ostatni gwóźdź…
3 – NAUKA
Na początku grudnia mieliśmy rozmawiać z nowym dyrektorem o „nowej” szkole. Każdy wydział miał konkretny termin. Kiedy przyszła nasza kolej zebraliśmy się w jednej z sal i stamtąd kolejno wchodziliśmy do pokoju, w którym dyrektor nas przyjmował. Gdy wszedłem mówił mi o idei nowej szkoły, o nowych (wyższych) opłatach, no i oczywiście o świetlanej przyszłości, jaka mnie czeka, o ile zdecyduję się kontynuować naukę.
Powiedziałem, że dziękuję.
Panowało ogólne wzburzenie tym, co się działo. Większość z nas miała podobne zdanie na ten temat: Józef przeginał; no i rozstaliśmy się z nim.
Miałem wtedy mieszane uczucia. Nie wiedziałem co mam robić w takiej sytuacji. Chodziło mi po głowie ponowne zdawanie na Politechnikę. Potrzebowałem czegoś stabilnego, czegoś co dawałoby mi poczucie bezpieczeństwa. Ale jednocześnie miałem świadomość, że zrezygnowałem ze studiów właśnie dlatego, że nie widziałem tam swojej przyszłości.
Kiedyś wydawało mi się, że mogę, że potrafię, że jestem w stanie decydować o sobie, o swoim życiu. I myślałem, że decyduję. A im dłużej decydowałem, tym częściej zaczynałem zadawać sobie pytanie: czy to słuszna decyzja? Czy to dobry wybór? A jeżeli dobry, to skąd o tym wiem?
Czy podejmujemy decyzje na ślepo? Nie wiemy jaki będzie ich skutek. Intencje mogą być dobre, ale efekty bywają różne. Ileż razy byłem niemal pewien, że będzie dobrze na 100 %, a tu klapa. Albo myślałem, że coś musi się nie udać, pozwalałem, aby to się działo i nagle okazywało się, że to był sukces… To o czym myślałem, że jest do niczego, bywało dobre, a to, co miało być dobre, bywało do niczego.
Życie ma w sobie coś magicznego. Jakby było już przemyślane i jakby ktoś mądry nim kierował. Kiedy przychodzi właściwy czas – zawsze pojawiają się nowe możliwości do wykorzystania. Tylko nie zawsze je zauważałem. Nie zawsze miałem odwagę pójść za nimi i zobaczyć, co w sobie kryją. A kolejna szansa nigdy nie jest tak dobra, jak pierwsza. To taki bonus od Życia – wystarczy tylko zauważyć i zareagować we właściwym czasie.
Pozwoliłem, aby Życie mnie poniosło – przyszedłem do College’u, bo tak wiódł jego nurt. Przez trzy miesiące zżyliśmy się ze sobą. Teraz (1998) tak sobie myślę, że było w nas wiele odwagi, żeby tak po prostu zrezygnować ze szkoły… i jednocześnie nadal trzymać się razem.
Takim elementem, który nas scalał, był właśnie Marek. Po odejściu z College’u postanowiliśmy, że będziemy nadal zdobywać / wydobywać z niego wiedzę. Zaczęliśmy wynajmować salę w szkole podstawowej przy ulicy Fabrycznej i tam spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu. Uczyliśmy się etyki i psychologii.
A później były święta – pierwsze święta przyszłego Studium. Wigilia w sali szkolnej – było nas chyba około dwudziestu osób. Trzy nie mogły przyjść. Święta w szkole bez szkoły. Następne miały być już w zupełnie innym miejscu i w o wiele większym gronie.
Żegnaliśmy rok 1994 myśląc o szkole naszych marzeń i marząc o szkole, w której moglibyśmy realizować nasze marzenia.
***
Styczeń i luty 1995 roku spędzaliśmy jeszcze w podstawówce. Mieliśmy psychologię, tylko że przychodziło na nią cztery, pięć osób. Facet się wkurzył, był zbulwersowany naszą postawą, no i rozstaliśmy się.
Te pierwsze miesiące to był okres pisania statutu i załatwiania formalności. Różnymi drogami były więc poszukiwane statuty innych szkół, na których moglibyśmy wzorować nasz…
Właściwie to nie wiem jak to wszystko się działo. Podziwiam Marka za jego odwagę – poszedł na całość.
Od 1 marca wynajmowaliśmy pomieszczenia na pierwszym piętrze w wieżowcu PKP przy Tuwima 28. W podstawówce nie musieliśmy się o nic martwić – tutaj mieliśmy tylko pustą salę. Mieliśmy tylko pustą salę, ale to była NASZA sala.
Marek załatwił ławki w ramach darowizny z Uniwerku. Przywieźliśmy je – stare i odrapane – a potem było wielkie malowanie na zielono. Znalazły się i krzesła za symboliczną opłatą… I tak powoli urządzaliśmy się na nowym miejscu.
Witek przyniósł dzbanek do gotowania wody, kupiono szklanki, razem z Krzysiem przywieźliśmy z Regien stół do ping-ponga. Nieśliśmy go przez godzinę z Dworca Fabrycznego – normalnie Krzyś tę trasę pokonywał w 8 minut.
Fajnie jest uczyć się w miejscu, które samemu się urządza.
Ławki były ustawione w duży prostokąt – wszyscy mogli się widzieć. Przychodziliśmy tam z przyjemnością. Nawet kiedy nie mieliśmy zajęć często spotykaliśmy się w celach towarzysko – rekreacyjnych. To był bardziej nasz klub niż szkoła.
Mieliśmy nowe przedmioty z nowymi ludźmi: anatomię i socjologię (1998, moim zdaniem zupełnie nam wtedy niepotrzebne). Od lutego przechodziliśmy program profilaktyczny „7 kroków”. Prowadziła go Olga. Na początku mówiło się, że będziemy mieć zaświadczenia z Ministerstwa, z PARPY, do prowadzenia programu w szkołach. Ale później okazało się, że Olga nie ma takich uprawnień. Program okazał się bardziej dla nas, niż przygotowujący nas do pracy z grupą (formalności). A jednak…
Witek i Aneta Leśniak byli któregoś dnia zaproszeni do podstawówki na Żabiej. Rozmawiali z młodzieżą o narkotykach… i przy okazji wspomnieli dyrektorce o programie „7”. I w ten sposób powstała możliwość poprowadzenia takich zajęć.
W kwietniu już to robiliśmy w czwórkę z Witkiem, Asią i Kasią. Muszę powiedzieć, że miałem straszną tremę, gdy stawałem z Witkiem przed całą klasą wpatrzonych w nas ósmoklasistów. Wtedy poczułem tą satysfakcję, jaką daje przekazywanie wiedzy ludziom, to napięcie, tremę…
Nie mieliśmy żadnych uprawnień do prowadzenia tych zajęć. {W Łodzi mogliśmy je otrzymać chyba jedynie od Krzysztofa S., którego poznaliśmy jeszcze na Traugutta, a który był (jest? 1998) superwizorem tego programu w Łodzi (program już się zdezaktualizował). Chyba w rok później padła propozycja z jego strony, aby utworzyć grupę, która po przeszkoleniu otrzymałaby zaświadczenia uprawniające do prowadzenia tego programu.} A jednak robiliśmy to ku radości młodzieży. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z rodzicami i uczucia jakie wtedy pojawiły się we mnie… To było wstrząsające.
Pewnie doprowadzilibyśmy ten program do końca, gdyby nie Witek. Oprócz standardowej treści dokładał jeszcze inną. Mówił o Jezusie i takich tam… Chwała mu za to i Wszechświat mu to wynagrodzi, jednak przeciętny rodzic – katolik był już zaniepokojony. A gdy jeszcze umówił się z młodzieżą na śniadanie do lasu o godzinie 4 rano… Dzieciaki były szczęśliwe, a ze strony rodziców spotkaliśmy się z powszechnym niezrozumieniem i tendencją do uogólniania, nie mówiąc już o tym, że posądzono nas o sekciarstwo.
Oczywiście rozmawialiśmy o tym z dyrektorką, było zebranie z rodzicami na ten temat, ale i tak znalazła się jedna kobieta, której to się nie podobało i która groziła listem do Kuratorium. W tej sytuacji pani dyrektor była zmuszona podziękować nam za współpracę.
***
I tak minął nam ten rok na zakładaniu szkoły.
Pod koniec maja rozwieszaliśmy plakaty informujące o naborze do Studium Psychologiczno-Socjologicznego. Tak się wtedy nazywaliśmy. 2 czerwca znaczyłem plakatami drogę od mojego domu do studium. Przyklejałem je w najbardziej uczęszczanych miejscach. I jeszcze tego samego dnia przyszły dwie dziewczyny z Częstochowy, które szukały szkoły. I oczywiście przypadkiem przechodziły obok plakatów. Gosia już z nami została.
4 – KONIEC POCZĄTKU
I na tym mógłbym zakończyć opowiadanie o naszej szkole, o jej początkach. Ale tak naprawdę, to nie mówiłem wam o szkole, ale mówiłem wam o ludziach, którzy ją tworzyli. To był tzw. „rok zerowy”. I opowiadałem wam o człowieku, który potrafił to wszystko, co było w naszych umysłach i sercach, przenieść do świata materii.
Nie wiem, czy mógłbym uczyć się i kończyć tę szkołę, gdyby nie ludzie, których poznałem w College’u. Dlatego dedykuję ją im i dziękuję; tym, którzy byli na początku i są ostatnimi: Asi i Kasi, Witkowi, Renacie, Emilowi, Anecie Darnowskiej, Pawłowi, pani Sylwii, Magdzie Tokarczyk, Gosi Salomonik, Agacie, Sylwii Kliber, Tomkowi Filipowskiemu, Ani Szewczyk, Krzysiowi, Sebastianowi, Anecie Leśniak, Edycie Lis i Ani Kończak.
I dziękuję temu, który był na początku i jest teraz – Markowi Taranowi.
Łódź, 29.10.98 r.
Dzięki Marek!
To było dobre spotkanie…
Łódź, dzisiaj
Komplet 4 albumów Doskonalenia Umysłu, "polskiej metody Silvy". Szczegółowe opisy na stronach z opisem albumów.
Komplet nagrań HUNY: Modlitwa Huny, Mana, Ogród Umysłu (tiki), Aktywacja 4 Żywiołów (imię Niższego Ja, Podświadomości). Szczegółowe opisy nagrań na ich stronach (linki poniżej).
Doskonalenie Umysłu, komplet 4 sesji – polska metoda Silvy
Original price was: 119.88zł.69.77złCurrent price is: 69.77zł. -42%